->
 



 Aktualności


 Autobiografia


 Powieści


 Poezje


 Filmy


 Seippowie


 Humidor


 Wywiad


 Kontakt





Seippowie:


Stoją w drugim rzędzie od lewej: Marian (l. 18), Jerzy (l. 29), Alicja (l. 31), Tadeusz (l. 24)
Pierwszy rząd od lewej: Wojciech (l. 8), Jadwiga (l. 58), Konrad (l. 55), Konrad (l. 13)

Legendę o przybyciu Seippów z Węgier do Polski opowiedziałem w powieści „Angielka”. To zdjęcie tutaj, to mój ojciec, Wojciech, z rodzicami i rodzeństwem. Zrobiono je latem 1938 roku z okazji ślubu Jerzego. W ciągu następnych 6 lat Niemcy zamordują wszystkich czterech mężczyzn z tej fotografii.

W momencie wybuchu wojny rodzina mieszkała w Warszawie we własnej kamienicy w okolicy ulicy Żytniej. Już jeden z pierwszych nalotów na miasto zmiótł ją z powierzchni ziemi. Na szczęście w domu była wówczas tylko Jadwiga z najmłodszym, dziewięcioletnim synem Wojciechem - zdążyli zejść do piwnicy. Mały Wojtek, mój ojciec, najwyraźniej zapamiętał z tego dnia wszechobecny kurz nie pozwalający oddychać, widzieć czy nawet otworzyć oczu. A także kobiety sikające na ścierki i ręczniki i owijające nimi twarze swoich dzieci. Panował ogromny lęk przed bombami z gazem i przekonanie, że zasikany ręcznik jest w stanie uratować życie.

Rodzina przeniosła się na Pragę, do wynajętego domu na ulicy Nieświeskiej 18. Już w październiku, na samym początku okupacji, przyszli tam Niemcy i zabrali Jerzego z mieszkania. Cztery miesiące później listonosz przyniósł telegram z Oświęcimia zawiadamiający o jego śmierci. Miał 29 lat.

PYTANIA: Dlaczego przyszli po niego do domu, aresztowali jako jednego z pierwszych? Co działo się w Oświęcimiu w zimie 1939/1940?

Telegram w końcu zaginął, ale widziało go wiele osób żyjących do dziś. Pamiętają też zniekształconą pisownię nazwiska na telegramie, "Sejpp".

Rok później, 17 kwietnia 1941 roku, w potyczce "na nasypie kolejowym, przy torach" został zabity Tadeusz. Miał 27 lat. Przyniesiono go do domu, lecz zanim pokazano matce, umyto mu twarz - w głowie była tylko ledwo widoczna dziurka po kuli. Zrozpaczona matka nie mogła uwierzyć, że Tadeusz nie żyje, chciała go ratować. Nie pozwolono jej zobaczyć, że kula wychodząc, wyrwała mu całą tylną część głowy. W dodatku musiał zostać pochowany w tajemnicy. PYTANIE: Co to była za bitwa, jak zginął?

Ojciec rodziny, Konrad, pracował wówczas na kolei. W marcu 1943 roku wraz z innymi Polakami Niemcy wyznaczyli go na żywą tarczę mającą ochronić jakiś ważny pociąg. Partyzanci zaatakowali mimo tego "gdzieś w Kieleckiem" i 60-letni Konrad został w tej bitwie ciężko ranny. Kilka dni później, 10 marca, zmarł w szpitalu w Warszawie, przywieziony przez żonę ze szpitala w Kielcach. PYTANIE: Co to była za bitwa?

Jeszcze rodzina nie zdążyła opłakać ojca, a już nie wrócił do domu kolejny z synów, 18-letni Konrad. Dopiero kiedy znalazł się po wojnie, okazało się, że został zabrany z łapanki na roboty do Niemiec. Przez trzy lata jego nieobecności nadzieja, że żyje, musiała być bardzo nikła.

Z wielkiej wspaniałej rodziny zostały w domu trzy kobiety: matka Jadwiga, córka Alicja, Janina, wdowa po Jerzym z czteroletnim synkiem Lesławem oraz dwóch ostatnich braci: 23-letni Marian, zwany Kubusiem, i 13-letni Wojtek.

Ofiar jednak wciąż nie było dosyć. Wybuchło Powstanie i już pierwszego dnia Marian poległ obok kościoła Zmartwychwstania Pańskiego na ulicy Księcia Ziemowita, w "miejscu ciężkich walk stoczonych przez żołnierzy AK, gdzie zginęło 31 powstańców." Miał 24 lata.

PYTANIE: Co dokładnie tam się wydarzyło, jak zginął Kubuś? Jego imię jest na Murze Pamięci w Muzeum Powstania Warszawskiego - kolumna 105, pozycja 54. Jest też tablica upamiętniająca walkę na Księcia Ziemowita. Nie udało mi się jednak zdobyć żadnych dokładniejszych informacji na jej temat.

Śmierć Kubusia sprawiła, że matka już nigdy nie była sobą. Na razie kazała ostatniemu pozostałemu przy życiu synowi paść na kolana i przysięgać na krzyż, że nie pójdzie walczyć i zginąć. Nie dowierzając nawet takiej przysiędze, matka poleciła jego starszej siostrze Alicji wywieźć Wojtka z Warszawy na wieś, do Mniszewa. Być może dzięki temu udało mi się przyjść na świat 11 lat później.

Dygresja I: ani Alicja, która dla nas była uwielbianą ciocią Lilą, ani Wojtek, mój ojciec, ani jego brat Konrad, który cudem wrócił z Niemiec, nie potrafili i nie chcieli w ogóle rozmawiać o czasach wojny, nie opowiadali niczego. Jeszcze 30 lat później ciocia wychodziła z pokoju, jak tylko w telewizji pojawiały się niemieckie mundury. Kiedyś chciałem jej wytłumaczyć, że to tylko serial, komedia, taki film - zobaczyłem łzy na milczącej twarzy. Płynęły jak z kranu. Strzępy informacji, które posiadam o tamtych czasach, pochodzą od mojej matki i ciotki, żony Konrada, przy których widocznie chłopakom przez tych kilkadziesiąt lat małżeństwa coś się wymsknęło.

Dygresja II: muszę tu wspomnieć o osobie mającej ogromny wpływ na życie Alicji i Wojciecha - o ich ciotce Marii, zakonnicy. Właśnie ona wpajała młodej Ali, że życie bez Boga to piekło nie tylko "tam", ale i tu, na ziemi. To co stało się choćby tylko z jej rodziną podczas wojny, musiało w oczach Alicji mocno potwierdzić wizje uduchowionej ciotki. Po śmierci wszystkich bliskich, których znała - łącznie z tajemniczą "miłością życia" - i załamaniu się matki, 37-letniej Alicji został na świecie tylko 14-letni brat. Siostra wzięła na siebie ciężar wychowania i wyedukowania nastolatka, a jedynym, czego mogła się trzymać, żeby nie zwariować, był Bóg, tylko Bóg i jedynie Bóg.

I tak w pierwszych latach pięćdziesiątych Wojciech Seipp, początkujący muzyk, znalazł się na Ziemiach Odzyskanych, gdzie pomagał księżom budować polskie parafie i organizować życie parafialne ludziom (najczęściej) wyrzuconym z ich miejsc urodzenia. Jedną z form takiej pracy było tworzenie orkiestr i chórów kościelnych. Jeszcze wczoraj obcy sobie ludzie jak kania dżdżu pragnęli jakiejś wspólnoty i granie czy śpiewanie razem stawało się zalążkiem polskiej kultury, pozwalało zawierać przyjaźnie, miłości, małżeństwa. Tak było w Słupsku i Ustce, tak miało być w Krośnie Odrzańskim.

Anegdotą z tamtych czasów jest wizyta biskupa w Słupsku. Ojciec był chłopięcej urody, toteż kiedy zaczął nieśmiało witać dostojnika z orkiestrą grającą za plecami, ten złapał go pieszczotliwie za ucho mówiąc: "Nie dukaj mi tu, chłopcze, tylko leć po pana Seippa, powiedz, że biskup już dojechał!"

Wojciech Seipp pozostawał głuchy na propozycje i groźby władzy ludowej, która nakazywała mu w godzinach pracy robić dokładnie to samo, tylko pod innym przewodnictwem, a w kościół bawić się w wolnych chwilach. Stąd te przenosiny. Skok z Ustki do Krosna Odrzańskiego miał go uratować - nie udało się.

Żeby przyćmić niemiecki koszmar wojenny, trzeba było się nieźle postarać. Wyzwoliciele machający czerwonym sztandarem potrafili. Po masowych mordach z lat 40. wrogów - i rąk do niewolniczej pracy - sporo ubyło, teraz więc wcielano niepokornych do wojska. Na pewno nie po to, by bronili ojczyzny, o nie! Broni w ogóle nikt nie miał zamiaru im dawać. Wysyłano ich najczęściej do kopalń, tych, w których zawodowi górnicy odmawiali pracy ze względów bezpieczeństwa.

Ojca "zmobilizowali" we wrześniu 1953 roku i wysłali do kopalni koło Wałbrzycha. Znalazł się tam wśród innych młodych ludzi o pięknych nazwiskach, białych dłoniach i talentach raczej duchowych niż manualnych. A przede wszystkim z resztkami zdrowia zżartego przez wojnę. Marli na dole jak muchy. Każdego dnia ci, co jeszcze przeżyli, wywozili na górę trupy kolegów. W kopalni stężenie gazu przekraczało wszelkie normy, wypadki też zbierały żniwo. W listopadzie ojciec został zmiażdżony przez wózki z węglem uruchomione ręką niewprawnego kolegi. Wywieziono go na górę jako trupa i rzucono na kupę wraz z innymi.

W załadunku zwłok na ciężarówki uczestniczył lekarz. Miał wojenne doświadczenie, toteż badał każde ciało, wbijając grubą igłę w różne czułe miejsca. Ojciec zapłakał i został wysłany do szpitala. Po kilku miesiącach leczenia stwierdzono 70% ubytek na zdrowiu. Żeby kalekom nie płacić rent do końca życia, rosyjski przewodniczący komisji lekarskiej miał zawsze jedną odpowiedź: "W wojsku zachorował, wojsko go wyleczy!" Oznaczało to, że już do śmierci ojciec będzie kuśtykał w mundurze po koszarowych biurach. Ten sam polski lekarz, który go uratował, zaproponował mu teraz, żeby zgodził się na wyzdrowienie przy niewielkim, powiedzmy 10% ubytku zdrowia nie upoważniającym do renty. Wtedy go wypuszczą i będzie miał wojsko z głowy do końca życia. W ten sposób w październiku 1954 roku odstawiwszy kule Wojciech Seipp mógł znowu przytulić się do żony we własnym łóżku, a ja urodzić się dziewięć miesięcy później.

PYTANIA postawiłem tutaj mając nadzieję, że może kiedyś odnajdą się jeszcze dokumenty pozwalające moim dzieciom i wnukom dowiedzieć się, kim są. Mnie przez wiele miesięcy odsyłano od Annasza do Kajfasza i nie znalazłem niczego. Zrozumiałem jedynie, że nasze archiwa z tamtych lat wciąż znajdują się "w fazie przemian ustrojowych". Zasadzam więc maleńką roślinkę tradycji ustnej. Mam nadzieję, że z latami wyrośnie z niej piękne drzewo prawdziwej wiedzy.
 Powrót do góry


Uważaj, gdy ścigasz diabła.   Bo możesz znaleźć go w sobie.